Dziś poranek przywitał nas mgłą niczym mleko, zero widoczności. Wilgoć w powietrzu, na drzewach jeszcze trochę kolorowych liści. Choć i tak nie można narzekać na tegoroczną jesień, która jest łagodna i dość nietypowa jak na naszą szerokość geograficzną, to chętnie (mimo wszystko) uciekniemy we wspomnieniach daleko stąd, do zeszłego roku, kiedy to celem naszej wędrówki stała się Turcja.
Do Turcji wybraliśmy się w niedobrych dla turysty czasach. Nie czuliśmy bynajmniej, aby nasze bezpieczeństwo było zagrożone, ale ze względu na niepewną sytuację polityczną dużo mniej turystów odwiedzało tamte rejony świata. Pierwotnie naszym typem był rejon Marmaris, bo chcieliśmy zobaczyć cudnej urody plażę Ölüdeniz. Niestety odwołali nasz wyjazd (za mało chętnych, jeszcze nie szczyt sezonu), dlatego byliśmy zmuszeni zmienić nasz punkt docelowy. Nawet przez moment mieliśmy taką myśli, żeby wybrać zupełnie inny kierunek podróży, ale szybko nam przeszło 😏. Co to, to nie! Jak Turek wygonił nas drzwiami, to my do niego oknem! i już 😃!. Ostatecznie wylądowaliśmy w Bodrum, skąd po około 2 godzinach jazdy busem dotarliśmy do Kuşadasi.
Kuşadasi w tłumaczeniu znaczy miasto gołębi. Nazwa miasta pochodzi od kształtu wyspy, połączonej z lądem stałym wąską groblą. Patrząc od strony morza wyspa ta, nazywana Guvercinada czyli Gołębia Wyspa, ma kształt ptasiej głowy. Z połączenia dwóch tureckich słów: kuş (ptak) i ada (wyspa) powstała nazwa Kuşadasi. To ponad 80-tysięczne miasto na wybrzeżu egejskim jest czwartym największym pod względem ilości pasażerów portem w całym basenie Morza Śródziemnego. Ogromne cruise ships wpływają codziennie do portu. Turyści niestety nie zostają w mieście zbyt długo. Kuşadasi bowiem to dobre miejsce wypadowe do zwiedzania pobliskiego Efezu i tej części wybrzeża Turcji.
Nam miasto bardzo przypadło do gustu. Duże, a jednocześnie spokojne (ale trzeba pamiętać, że nasze odwiedziny przypadły w momencie, w którym turyści byli na wagę złota). Mieszkaliśmy około 7 kilometrów od centrum, w dzielnicy turystycznej, w której dominowały kompleksy hotelowe, domy wakacyjne i... outlet! Tak, prawdziwy, najprawdziwszy. Tylko 5 minut spacerem od hotelu. Raj zakupowy - nie muszę tego pisać żadnej kobiecie, co to oznacza 🙋. A i panowie (uwierzcie!) odnajdywali się w tym miejscu bez problemu. Były zakupy, oj były 😀. Prawie musieliśmy dokupić dodatkową walizkę, żeby spakować się z powrotem. Eh, na samo wspomnienie chce mi się shoppingu 😉.
Po mieście poruszaliśmy się dolmuszami. Za 3 liry kierowca zawiezie człowieka dokąd chce, zatrzyma się gdzie potrzeba, zgarnie po drodze znajomych i nieznajomych dających znak ręką, aby się zatrzymał. Bardzo wygodny środek transportu po dużym mieście. Dolmusze są numerowane, jak autobusy. Każdy "numer" kursuje w inną część miasta. Raz nawet wracając z centrum do hotelu, zapomnieliśmy powiedzieć, gdzie kierowca ma się zatrzymać. Jak już przejechaliśmy nasz punkt docelowy na naszą prośbę kierowca objechał okolicę dookoła i wrócił tam, gdzie potrzebowaliśmy. Turcy to bardzo bezproblemowy, uczynny naród. Być może w miejscowościach turystycznych są nieco bardziej mili, ale ta ich powierzchowność bardzo rzuca się w oczy. Czuliśmy się tam bardzo zaopiekowani.
 |
lokalny dolmusz - najlepszy środek transportu |
 |
pobliski outlet - prawie raj na ziemi ;) |
W związku z tym, że nie samymi zakupami człowiek żyje, a my bądź co bądź lubimy powłóczyć się bocznymi uliczkami, aby popatrzeć na ludzi, podejrzeć jak mieszkają, co robią, dlatego też nie omieszkaliśmy pozwiedzać okolicy na własną rękę.
Przemierzając centrum miasta musieliśmy oczywiście przejść przez dzielnicę handlową, gdzie każdy sklepikarz dwoił się i troił, abyśmy weszli i coś kupili (oczywiście coś kupiliśmy, a jakże), ale byliśmy w drodze do portu i wyspy przy porcie, więc umówiliśmy się, że w drodze powrotnej zabierzemy nasze zakupy.
Ludy południowe są - jakby to powiedzieć - uzależnione od "oka proroka" - lokalnej pamiątki, amuletu chroniącego przed złym spojrzeniem. Sądziłam, że Grecy są zakręceni na jego punkcie do granic możliwości, ale to co zobaczyliśmy w Turcji przebija wszystko. Bardzo lubię "oko proroka", sami mamy kilka, jest klimatyczne. Turcy mają je wszędzie - przy wejściu do mieszkań, hoteli, restauracji, sklepów, w fontannach. Nawet idąc chodnikiem stąpasz po amuletach. Wygląda to, nie powiem, zjawiskowo.
 |
"oko proroka" w chodniku |
Tuż przy porcie (dokładniej mówiąc po lewej jego stronie) znajduje się przecudnej urody wysepka, na której można zwiedzić zamek. Na wyspie znajduje się również małe arboretum i woliery dla ptaków. W zamku udostępniona jest makieta szkieletu wieloryba. Na wyspę prowadzi promenada, przy nabrzeżu której cumują statki wycieczkowe. Można skusić się na rejs po morzu. Na wyspie panuje niesamowita cisza, mimo niedalekiej odległości od tętniącego życiem miasta. Można tam również odetchnąć od upału, który już w czerwcu dawał się we znaki. W tej części kraju słońce świeci ponad 300 dni w roku. Zanim doszliśmy na wyspę, ze względu na upał musieliśmy chwilę odpocząć w pobliskim parku, w którym znajduje się pomnik gołębi, niekwestionowanych patronów miasta. Z parku podziwialiśmy okolicę - małe knajpki przy nabrzeżu, wzgórze z tarasem widokowym na miasto, żółte taksówki.
 |
pozostałości murów obronnych, obecnie znajduje się tu hotel |
 |
na wzgórzu taras widokowy |
 |
widok na wyspę ptaków i zamek |
 |
chwila wytchnienia w parku |
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się dalej w stronę wyspy. Jak już wcześniej wspomniałam na wyspie panowała kompletna cisza i przyjemny chłód. Obeszliśmy wszystko dookoła, posiedzieliśmy w cieniu drzewa, popatrzyliśmy na panoramę portu. Bardzo urokliwe miejsce, które bezwzględnie trzeba zobaczyć odwiedzając to miasto.
 |
widok z wyspy na punkt widokowy na wzgórzu |
 |
makieta szkieletu wieloryba |
 |
panorama miasta i port |
Opuściliśmy wyspę i udaliśmy się w stronę portu, na promenadę. Po drodze minęliśmy targ rybny, gdzie przed wejściem poustawiane były stragany ze świeżymi warzywami. Weszliśmy w uliczki ze sklepikami, odebraliśmy nasze zakupy i powoli, nieśpiesznie poszliśmy na przystanek dolmusza, który zawiózł nas w stronę zachodzącego słońca 😉.
 |
uliczka handlowa |
 |
minaret meczetu |
Podczas naszego pobytu dowiedzieliśmy się, że Turcja jest zagłębiem truskawek. Przemieszczając się na wschód, jadąc do Pamukkale mijaliśmy całe plantacje. Muszę przyznać, że tak słodkich truskawek nie jadłam jak żyję, a ich zapach był wyczuwalny z odległości kilkudziesięciu metrów. Zanim pojawił się sklep, najpierw z daleka był wyczuwalny wspaniały zapach truskawek. Jedliśmy odmianę dość małą, ale wyborną w smaku. Upajaliśmy się również turecką herbatą - mocno parzoną (trzeba było sobie rozcieńczać napar; bez tego od mocy herbaty serce stawało!) oraz przysmakiem, który smakował nam bardziej niż lokalne drinki - jogurtem Ayran (do dostania również w Polsce). Od momentu powrotu z Turcji Ayran zagościł u nas w domu na stałe.
Będąc w Turcji trzeba koniecznie skorzystać z łaźni i hammamu. Oddaliśmy się więc rytuałowi pielęgnacji ciała i ducha. Z wrażenia i błogości nie zrobiliśmy tam ani jednego zdjęcia (jak nie my!). Czy to oznacza, że musimy tam wrócić? 😉. Wyszliśmy z tego przybytku niczym młodzi bogowie. Trzeba ten zabieg wykonać na początku pobytu - skóra jest dobrze przygotowana do kąpieli słonecznych.
Kuchnia turecka przepyszna, królują w niej warzywa, owoce, dobre mięsa. Słodycze słodkie do granic możliwości. Trzeba pamiętać o tym zabierając się za ciastka. Przy drugim kęsie ma się już dość.
Co przywieźć z Turcji oprócz wagonu ciuchów? My przywieźliśmy kawę (specjalnie mieloną do gotowania w tygielku), herbatę i lokalny słodycz - Pişmaniye - rodzaj waty cukrowej zrobionej z mąki pszennej i cukru, z aromatem wanilii. U mnie w pracy deser ten zrobił prawdziwą furorę 😋.
 |
Ayran - przepyszny jogurt, lekko słony, ale doskonale gaszący pragnienie |
 |
w hotelowym ogrodzie |
 |
mieszkaniec hotelu |
K + L