Mówili, bądź jak Grek...czyli jak VIP-y pojechały do Olimpii

Po przylocie na Zakynthos powiedziano nam: bądźcie jak Grecy. Wyrzućcie komórki, zegarki, złe myśli, poczujcie w sobie flow... Tak też zrobiliśmy. Byliśmy tak wyluzowani, jak najstarsi Grecy 😉. Wyluzowani do tego stopnia, że dnia pewnego, który to zapowiadał się pięknie, nieomal skończyłby się nie tak, jak się zapowiadał. A my nic... Pełen luz 😎😀. Ale od początku.
Bardzo chcieliśmy zobaczyć Olimpię. Leszek jako sportowiec musiał bowiem dotrzeć do miejsca, w którym wznieca się olimpijski ogień za pomocą promieni słonecznych skupionych przez paraboliczne zwierciadło. Jak się okazało w naszym biurze podróży dzień wycieczki do Olimpii pokrył się z innym wyjazdem, na który również się wybieraliśmy. Już w Polsce wyczytaliśmy, że na Zakynthos prężnie działa polskie biuro podróży, które swoją siedzibę ma również w Tsilivi, gdzie mieszkaliśmy. Uff...tu wyjazd do Olimpii był zaplanowany na inny dzień. Na Peloponez udaliśmy się z Zante Magic Tours. Polecamy to biuro z całego serca. Jest tam taniej i profesjonalnie. A jak bardzo profesjonalnie, to przekonaliśmy się niebawem 😊. Przed 8-mą rano mieliśmy czekać przed biurem na transport. Kierowca busa objeżdżał okoliczne miasteczka i zbierał uczestników wycieczki, aby wszystkich zawieźć do Zante, gdzie czekał prom wypływający na Peloponez. Byliśmy przed czasem. Czekamy... czekamy... czekamy... Ósma godzina. Czekamy... 10 minut po ósmej. My nadal pełen luz. Od kilku już dni  jesteśmy przecież Grekami 😉. W pewnym momencie śmignął nam koło nosa bus oklejony logo biura podróży i tyle go widzieliśmy. Nawet nam powieka nie drgnęła. Jesteśmy w Grecji... Mówię sobie w duchu i potem na głos, że chyba trzeba jednak zadzwonić pod numer telefonu widniejący na witrynie biura. Dzwonię... Odbiera jakaś kobieta, ja jej mówię, że my tu sobie stoimy i czekamy na transport do Olimpii. Ona na to...w Tsilivi? Przy biurze? Ojej...Już dzwonię do Basi... I się rozłączyła. Myślę sobie...wprawdzie nie wiem kto to jest Basia, ale luz... wakacje, Grecja, siga-siga. Nagle z pobliskiego postoju taksówek biegnie do nas jakiś żywo gestykulujący prawdziwy Grek i pyta, czy mamy bilet. Bilet? Mamy! Pokazujemy mu dowód wpłaty za wycieczkę do Olimpii. Próbował coś przeczytać, oczywiście z marnym skutkiem i gestem nakazał pakować się do taksówki. Od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. W uszach dźwięczała nam muzyka z Mission Impossible i tylko zabrakło szalika na oczach, żeby było bardziej dramatycznie. Pruliśmy lewą stroną drogi (przypomnę tylko, że w Grecji obowiązuje prawostronny ruch) pod górę, łamiąc wszystkie możliwe przepisy. Żałowałam, że nie mam jednak tego szalika na oczach, bo nie wyglądało to najlepiej. Mówię do naszego szalonego drivera - co, zapomnieli o nas? A on ze stoickim spokojem - nie, to tylko jakieś problemy z busem. Myślę sobie, Boże pozwól nam dojechać w całości 👻. Wymieniliśmy ze sobą porozumiewawcze spojrzenia i zamilkliśmy, żeby kierowca jednak wraz z prędkością nie zgubił spokoju. Im bardziej zbliżaliśmy się do Zante, nasz Grek był coraz bardziej nerwowy. Myślę, że nawet przeklinał. Ciągle ktoś do niego dzwonił i pewnie pytał, gdzie jesteśmy. No gdzie możemy być przed dziewiątą rano. No przecież w korkach. Zante wprawdzie to nie Nowy Jork, ale jednak miasto żyje. Mieszkańcy byli w drodze do pracy, szkół i na zakupy. A my w szalonej taksówce przez miasto, jak na złamanie karku. Ludzie odskakiwali spod kół, rowerzyści brali rowery na plecy i w nogi, samochody rozjeżdżały się robiąc nam miejsce. Jechaliśmy niczym do pożaru. W dzikim pędzie wjechaliśmy do portu niemalże na trap promu. Auto zahamowało z piskiem opon, drzwi otworzyła jakaś drobna kobitka, dosłownie wyciągnęła nas z samochodu i krzycząc: "prędko! na prom" poganiała nas wachlując powietrze. Hop na prom, trap się podnosi, pani Basia (aaa, więc to jest ta Basia) mówi: "Jezus Maria, zgubiłam was; teraz mogę zadzwonić do szefa i powiedzieć mu, że mam już wszystkich; specjalnie musiałam zatrzymać prom". Zatrzymała dla nas prom! O całe pół godziny! Niczym Kopernik, który wstrzymał Słońce 😉. Poczuliśmy się, jak najprawdziwsze VIP-y na wakacjach. Żyć, nie umierać... Opóźniony prom wyszedł w morze z nami na pokładzie. Zostawiliśmy za sobą brzeg Zakynthos i piękne Zante.








Po około godzinie dobiliśmy do brzegu Peloponezu i dalej busem ruszyliśmy na podbój Olimpii. Miasto leży w niecce, dookoła której rozpościerają się góry. Gorąco jest tam jak w piekle, ale za to są to idealne warunki do wzniecania ognia olimpijskiego za pomocą promieni słonecznych nawet w pochmurny dzień. Na miejscu zwiedziliśmy m.in. muzeum archeologiczne poświęcone historii sanktuarium w Olimpii w okresie od wczesnej epoki brązu do VI - VII wieku n.e. oraz znalezionym tu artefaktom. 


dekoracja frontonu wschodniego - scena przed pojedynkiem Pelopsa z Ojnomaosem
Hermes z małym Dionizosem





posąg byka
posąg cesarza Hadriana


Po wyjściu z muzeum udaliśmy się wprost na starożytny stadion. Po drodze minęliśmy palestrę, gimnazjon, ruiny świątyni Zeusa, ruiny świątyni Hery i Filipejon. Doszliśmy do miejsca, w którym kiedyś i obecnie wznieca się ogień olimpijski. Weszliśmy na wielką łąkę. Poczuliśmy starożytny powiew historii. Wieki temu na tym stadionie spotykali się sportowcy, aby rozegrać tylko jedną konkurencję. Później trzy. Cichły wojny. Przez krótką chwilę państwa-miasta trwały w pokoju. Ogromne wrażenie.








miejsce, w którym wznieca się ogień olimpijski
wejście na stadion

startujemy!
wygraliśmy!

Po opuszczeniu stanowiska archeologicznego (które wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO), zmęczeni upałem i oczarowani historią Starożytnych poczłapaliśmy wprost do uroczej tawerny, gdzie posililiśmy się daniem złożonym z tradycyjnych potraw greckich. Była musaka, souvlaki, dolmades, czyli gołąbki zawinięte w liście winogron i wszechobecne tzatziki. Boska uczta. Na Olimpie by taką nie pogardzili.



chciałam taką, ale nie stać mnie było; cena tak wysoka, jakby tę sówkę znaleźli na wykopaliskach

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę do kolejnego uroczego miejsca, które zwiedzaliśmy na Peloponezie - twierdzy Chlemutsi z XIII wieku. Jest to jeden z najokazalszych zamków frankońskich na półwyspie, który przetrwał wszystkie trzęsienia ziemi pozostając prawie w stanie nienaruszonym.


na wzgórze prowadzi przepiękna aleja kaktusowa


na dachu świata



po drodze zbieraliśmy cytryny


Pełni wrażeń wróciliśmy do portu w Kyllini, gdzie wsiedliśmy na powrotny prom na Zakynthos. To była wycieczka w odległą przeszłość. Nasza przewodniczka Basia obawiała się tego, jakie oceny jej przyznamy za prowadzenie wycieczki. No a jakież mogliśmy jej dać, jak nie same szóstki. Wszak nie często się zdarza, że zatrzymują dla nas prom 😎😉.
Było...bosko!






cdn.

K+L

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Trzy kraje w osiem dni, czyli jesteśmy Japończykami - wybrzeże Costa de la Luz

Właściwie miałam dokończyć opisywanie wyprawy do Turcji, ale muszę ten ostatni wpis odsunąć na kiedy indziej, bo właśnie wróciliśmy z Wybrze...