Zaopatrzeni w tę wiedzę, zakupiwszy bilety po 1,50 euro w jedną stronę wyruszyliśmy z Protaras do Agia Napa, by w drodze powrotnej zatrzymać się w urokliwym miejscu, jakim jest przylądek Cavo Greko. Musieliśmy tylko uważać na to, aby stanąć na właściwym przystanku (lewostronny ruch powoduje, że człowiek musi dwa razy pomyśleć, jeśli nie chce pojechać w przeciwną stronę). Agia Napa (niegdyś wieś) to obecnie tętniący życiem kurort, który porównywany jest do hiszpańskiej Ibizy. To miasto, które nie zasypia. My jednak wcale nie wyruszyliśmy tam, aby zakosztować życia nocnego. Wręcz przeciwnie - pojechaliśmy, aby usłyszeć ciszę w środku miasta. Dosłownie. Klasztor Agia Napa stoi dokładnie pośrodku kurortu i zupełnie nie wiem jak, stanowi enklawę spokoju. Jest to bizantyjsko - wenecki zabytek, jak wyczytałam jeden z ostatnich weneckich budowli na Cyprze. Kościół jest wykuty w skale nad jaskinią, w której pies myśliwski znalazł starą ikonę Matki Bożej. Miejsce to jest urokliwe i magiczne - po przekroczeniu murów jesteśmy zupełnie odcięci od hałasu ulicy. Na dziedzińcu jest przyjemnie rześko, można odpocząć od upału.
Jako, że Cypr to ulubione miejsce par młodych, to co chwila napotykaliśmy się na nowożeńców. Również i na dziedzińcu klasztoru jedna z par pozowała do zdjęć 😉
![]() |
Nowożeńcy ;) |
Po zwiedzeniu Agia Napy udaliśmy się na przylądek Cavo Greko. Jest to najbardziej wysunięta na południe część wyspy. Idąc od głównej drogi, po około 4 kilometrach dotarliśmy na sam cypel. Tak po prawdzie to na końcu przylądka znajduje się wojskowa baza NATO (których mnóstwo na Cyprze), która skutecznie uniemożliwia dotarcie na jego skraj. Idąc drogą wysuszoną na wiór od gorąca, mijaliśmy cudnej urody zatoczki, w których można nurkować. Woda krystalicznie czysta, widoki zapierające dech w piersiach i czerwony pył unoszący się nad ziemią (wcześniej pisałam, że cypryjska ziemia ma kolor czerwony). My dzielnie maszerowaliśmy pieszo, jak na prawdziwych włóczęgów przystało, w trudzie i znoju, pot kapał z czoła a nogi mieliśmy brudne aż do kolan, ale wielu turystów wypożycza buggy lub kłady i nimi ujeżdża robiąc mnóstwo hałasu. Niektórzy wolą na skróty. Byli na przylądku? Byli... Widzieli zatoczki? Nie widzieli...Ale byli ;)
Po kilku godzinach marszu w pełnym słońcu, w niemocy, ale za to bogatsi o nowe wrażenia czekamy na autobus i wracamy do bazy... znaczy do hotelu.
Padnięty piechur ;) |
K+L
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz